Trzeci dzień marszu. Po pierwszych godzinach względnego spokoju, pejzaż zaczął się zmieniać. Ziemia pod moimi stopami przybrała odcień rdzawego karminu, jakby krew tysięcy lat wsiąkła w skały i nigdy nie została zmyta. Zbocza, które początkowo wyglądały znajomo, zaczęły zlewać się ze sobą – kontury rozmywały się, a horyzont pulsował, jakby oddychał.
Czuję się, jakbym nie szedł przez miejsce, lecz przez wspomnienie miejsca. Ślady, które zostawiam, znikają niemal natychmiast. Nawet cięższe kamienie, które przesuwam kijem, wracają na swoje miejsce, jakby teren nie chciał pozwolić na ingerencję.
W nocy nie było słychać żadnych znanych odgłosów pustyni. Zamiast tego pojawił się rytmiczny puls – cichy, ledwie wyczuwalny, przypominający echo serca uwięzionego w głębi ziemi. Myślałem, że to halucynacja, ale gdy zatrzymałem się i położyłem dłoń na kamieniu, poczułem wibrację. Coś pod spodem się porusza.
Rano zaskoczyła mnie mgła – gęsta, ale sucha. Otoczyła mnie tak nagle, że nie mogłem widzieć dalej niż na długość wyciągniętej ręki. Gdy opadła, krajobraz był już inny. Drzewa, które pamiętam z poprzedniego dnia – te martwe akacje, co wyglądały jak wyciągnięte dłonie – zniknęły. Został tylko piach.
Późnym popołudniem znalazłem wąski wąwóz. Jego ściany pokrywała mozaika głazów, które wydawały się celowo poukładane – jakby ktoś stworzył z nich wzór. Nie do końca geometryczny, ale zbyt regularny, by był przypadkowy. Nad jedną ze szczelin pojawił się znak. Nie był wyrzeźbiony. Raczej wypalony. Przypominał spiralę zamkniętą w trójkącie.
Czy to tylko mój umysł zaczyna dopowiadać historie do miejsc, które nie powinny istnieć?
Nie wiem jeszcze, co dokładnie się dzieje. Ale mam przeczucie, że to miejsce żyje – i zaczyna zauważać moją obecność.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz